Poduszka, jabłko, modlitwa
Trudno jest zacząć, ponieważ trudno określić gdzie, czy kiedy – a może i jedno, i drugie – znajduje się początek. Może jest tak, jak uczy ksiądz Heller – „Początek jest wszędzie”.
Pamiętam ten październikowy wieczór ciepły i cichy. Właśnie udało nam się uśpić dzieci i mieliśmy nadzieję na na chwilę wspólnej herbaty. W południe tego dnia miałam wizytę u lekarza z zaleceniem:”gdyby ciśnienie rosło proszę zgłosić się do szpitala”. Ciśnienie nie spadało. Dochodziła 22.00, a my musieliśmy podjąć decyzję: przygotować się do wyjazdu, poprosić sąsiadkę, by przyszła do dzieci.
Po kolejnych nieudanych próbach obniżania ciśnienia przygotowano mi miejsce na oddziale patologii ciąży. Była środa. W kolejnej dobie mój stan się pogorszył. W piątek rano lekarze podjęli decyzję o przeprowadzeniu cesarskiego cięcia. I tak, na przełomie szóstego i siódmego miesiąca Nawojka przyszła na świat. Natychmiast przewieziono ją do szpitala w Prokocimiu. Lekarz zapytał Mikołaja, czy, jakby co, chrzcić ją w karetce. Nawojka była hospitalizowana od porodu – od 27 października – do po końca listopada. Niemal rzez cały czas jej stan był dobry, choć przyszła na świat stosunkowo wcześnie i lekarze podkreślali, że z jej zdrowiem i rozwojem może być różnie.
Modliło się morze osób!
Podobno taka sytuacja, w jakiej się znalazłam – nadciśnienie, białkomocz i rzucawka okołoporodowa – w pięćdziesięciu procentach kończy kończy się śmiercią. Przeżyłam poród i oczekiwano , że moje ciśnienie ustabilizuje się na zdrowym poziomie. Tak się jednak nie stało. Po kilku dniach, gdy rano przyszła do mnie położna, aby zmierzyć mi ciśnienie po raz kolejny, chciałam włożyć rękę do rękawa tradycyjnego apartu,. Próba ta nie powiodła się. Pielęgniarka zapytała: „pani Michalczyk, czy pani mnie widzi”? I nagle dostrzegłam: „nie widzę”. Jeszcze nie wiedziałam, co to znaczy.
Wezwano neurologa, który przeprowadził badanie. Przewieziono mnie na rezonans. Okazało się, że miałam udar niedokrwienny. Podczas badania dostałam ataku badaczki, na którą wcześniej nie cierpiałam. Dziś myślę sobie że może był to jeden z tych przypadków, gdy rutynowa wskazówka, aby nacisnąć na przycisk – wkładano go w dłoń – okazała się faktycznie potrzebna…
Zostałam pacjentem OIOMu. Nie pamiętam zbyt wiele (ostatecznie, to jest niepamiętnik). Pewne było to, że w kolejnych dniach przewieziono mnie na neurologię. Ostatecznie, po udarze i z padaczką, powinien był zaopiekować się mną nie kto inny, jak neurolog. Na łóżku, które zostało moim nie było poduszki. Nie musiałam się tym jednak długo martwić. Jeszcze nie zdążyłam dobrze się „załóżkować,, gdy odwiedziła mnie przyjaciółka Przyniosła mi poduszkę Specjalną, z gorczycą w środku (podobno działa przeciw udarowo).Więc, przyniosła mi tę poduszkę, choć nie miała pojęcia, że mi jej potrzeba. Pomyślałam, że Pan Jezus jest Super. Że ja jeszcze nie zdążyłam się zastanowić, jak zaradzić temu uszczerbkowi, a On już zadziałał! Chwała Panu!
„Na .ścianie przy łóżku jest guzik. Gdyby coś się działo, proszę dzwonić” – poinstruowała mnie pielęgniarka. Bardzo lubię te szpitalne gadżety, które w większości przypadków, stanowią doskonałą wizytówkę zarówno postępu technicznego jakiemu podlegają placówki służby zdrowia, jak dbałości i troski o pacjentów. Oczywiście, rzeczony przycisk – nie działał.
Szpitalnym przygodom nie było końca!
Ponieważ od początku pobytu w szpitalu byłam podłączona do kroplówek i różnych urządzeń nie mogłam samodzielnie się poruszać. W pokoju miałam trzy współlokatorki: starszą panią i dwie koleżanki zbliżone do mnie wiekiem. Jedna z nich, późno w mocy poszła powiadomić dyżurną pielęgniarkę, że dokucza mi silny ból brzucha. To był nie ostatni raz, gdy z pokorą usiałam przyjąć swoją niemoc i słabość. Pielęgniarki przewiozły mnie na badanie usg, które wykazało obrzęk w miejscu szwu cięcia cesarskiego.
Ból się nasilał, a obrzęk się rozrastał. Kolejnej nocy znów miałam przejażdżkę na badanie u ginekologów. Lekarz ocenił, że to nie problem z cięciem, ale urologiczny. Urolog uznał, że tu już nie potrzeba urologa, ale chirurga. Chirurgowi bardzo współczułam, ponieważ mógł mnie zbadać dopiero po trzeciej nad ranem – wcześniej przeprowadzał zabieg. Ze względu na mój stan: problemy z ciśnieniem, które tym razem niebezpiecznie spadało i czwarte cięcie cesarskie, zdecydował jedynie o przetoczeniu krwi. Pierwsza próba nie przyniosła oczekiwanego skutku, więc ponowiono ją. Od jakiegoś czasu leżałam w przeszklonym pokoju pod ścisłym nadzorem pielęgniarek. Traciłam przytomność. Przewieziono mnie na odział chirurgiczny.
„Czy wie pani, co oni (chirurdzy) planują zrobić”? Zapytał mnie anestezjolog w widzie, gdy jechaliśmy na blok operacyjny. „Będą panią rozpruwać i zaszywać, rozpruwać i zaszywać”…Z trudem trzymałam oczy otwarte. Poczułam chłód sali operacyjnej. Światło mnie oślepiło. Więcej nie pamiętam. Taki niepamętnik.
Słyszałam moją mamę, jak prosi, aby przetransportowano mnie helikopterem do innego szpitala. Mówiłam, że to niepotrzebne, ale nikt mnie nie słuchał. Mikołaj siedział przy moim łóżku i jadł jabłko. Oprzytomniałam. W sali świeciło jasne, ciepłe światło. Mamy nie było, Mikołaj stał przy moim łóżku i nie jadł jabłka. „gdzie masz jabłko?”, spytałam., „dlaczego nic nie mówiłeś?”. „Właśnie przyszedłem, nie miałem jabłka”. Po tym incydencie Mikołaj poprosił moją lekarkę, aby przeniosła mnie do izolatki. Halucynacje były jednym ze skutków śpiączki farmakologicznej, w którą zostałam wprowadzona na pięć dni. Na czas „rozpruwania i zaszywania”, który spędzałam raz na chirurgii, raz na OIOMie. Oczywiście,wszystkie te historie znam tylko z opowiadań że – miałam wylew wewnętrzny, sepsę, temperaturę ponad czterdzieści stopni. W trzeciej dobie zabiegu oczyszczania, lekarze powiedzieli, że zrobili, co mogli, „teraz już wszystko w rękach Boga”.Pan Bóg ma nieskończenie miłosierne ręce. Przeżyłam, więc zabieg czyszczenia kontynuowano.
I znowu działy się cuda. Pamiętam dzień, w którym mnie posadzono na łóżku. Kolejnego dnia pielęgniarka nakarmiła mnie kubkiem kisielu. Bardzo lubię kisiel. Nie lubię budyniu. Pewnego dnia poczułam, że bardzo chciałam zjeść jabłko (motyw jabłka mi towarzyszył:). Przyszła mi jednak do głowy rozsądna, jak się zdaje, myśl, że jabłko na taki pokiereszowany brzuch, to jednak niedobry pomysł. Zaraz jednak przyszła mi do głowy kolejna myśl, że mogłabym zjeść mus jabłkowy – taki dla dzieci, z małego słoiczka. Tego dnia, nie wiedząc o moim małym marzeniu, Mikołaj przyniósł mi kompot z jabłek. Od sąsiadki. A nie wiedziała, że marzę o kompocie. Więc znowu okazało się, że Pan Jezus wie najlepiej, czego i kiedy mi potrzeba. Wszak kompot jabłkowy był najlepszą odpowiedzią na mój pozszywany brzuch i moje małe pragnienie. Chwała Panu!
W izolatce byłam sama. Przez kilka tygodni leżałam oplątana różnymi kablami, podłączona do różnych aparatów i maszyn, zakłuta wenflonami i cewnikiem. W tej atmosferze mój stan zaczął się poprawiać w zdumiewającym tempie. Trudno było ukryć radość i zaskoczenie szpitalnego personelu. Mikołaj odwiedzając mnie obserwował, jak kolejno, jeden za drugim, umierali pacjenci. Mówi o tym, że w czasie mojego pobytu, „na sali zmienił się cały skład”.
Oczywiście, przez cały ten czas moim lekarzom, mojej rodzinie i mnie towarzyszyła wstawiennicza modlitwa, skończonej, lecz trudno policzalnej liczby osób. Ta modlitwa miała charakter ekumeniczny (modlił Głos na Pustyni, kościół Baptystyczny z Krakowa,pastor z nowego kościoła z Hrubieszowa, małżeństwo i Żyd mesjański z Izraela, modlono się podczas spotkania z okazji 500 lecia reformacji w Wittemberdze, odprawionych zostało wiele mszy świętych), eksterytorialny (Holandia, Niemcy, Austria, USA, Zambia, GB) i ponadświatopoglądowy: modliła się Pani Doktor Wanda Półtawska, moja 9 letnia córka odmawiała Nowennę Pompejańską, moja 70 .letnia ciocia, stroniąca od modlitwy, mąż koleżanki poprosił, by powiedziała mu, jak odmawiać różaniec – ponieważ chciał się pomodlić. I
Doświadczałam owoców tej modlitwy. Modlitwa rozbrzmiewała w około, ale rozbrzmiewała także we mnie. Przez cały czas mojego pobytu na OIOMie odwiedzał mnie kapelan z Panem Jezusem. Był to jeden z najradośniejszych,okresów w moim dotychczasowym, życiu. Codzienna komunia święta i kapłańskie błogosławieństwo. Duchowa uczta! Ze szpitala zostałam wypisana dwunastego grudnia, w Święto Matki Bożej z Guadelupe – dla mnie – wisienka na torcie.
Chwała Panu!
Padaczka, Patronka, modlitwa
Przed udarem i padaczką przeżywałam różne przygody z pisaniem. Między innymi, pisałam artykuły dla gazetki parafialnej w kościele pod wezwaniem Matki Bożej Ostrobramskiej.w Krakowie. W tym roku towarzyszy mi Ona jako „dodatkowa patronka”. Pomyślałam, że poproszę Ją o pomoc w pisaniu tego świadectwa. To zadanie niełatwe – ukryć się w cichości białych kartek ozdobionych czarnymi literami. Zdumiewające jest to, że żyję.
Po wyjściu ze szpitala, w grudniu 2017 roku, spotkał mnie jeszcze jeden szpitalny incydent, z którego mam mgliste wspomnienia. Pamiętam jedynie białe, ostre światło za oknem sali, w której spędziłam kilka dni. Lekarze nie potrafili powiedzieć, czym był incydent utraty świadomości i innych dodatkowych objawów, które dziś giną w jakiś czeluściach pamięciowej plątaniny zdarzeń. Taki mały, styczniowy incydent. .
W lutym miałam kolejny atak padaczkowy, który szybko przekształcił się w stan padaczkowy. W Zostałam wprowadzona w śpiączkę farmakologiczną. Mimo podawania silnych leków przeciwpadaczkowych stan padaczkowy utrzymywał się. Z dnia na dzień lekarze krakowskiej kliniki byli coraz bardziej bezradni. Aparatura podtrzymująca życie działała na pełnych obrotach, a próby jej odłączenia kończyły się fiaskiem. Mój organizm nie odpowiadał na szanse samodzielnego – bez respiratora – życia.
Po tygodniowym pobycie w tym stanie uznano, że dla mnie nie ma już powrotu do świata żywych. W poniedziałek miało zebrać się konsylium, aby orzec o śmierci. Mikołaja pani psycholog zaprosiła już na stosowną rozmowę, jaką rutynowo odbywało się w takich okolicznościach; on sam zadzwonił do przyjaciela aby powiedzieć mu, że zmarłam. Moi bliscy zaczęli rozmawiać o pogrzebie i miejscu pochówku. W te rozmowy włączył się także Pan Bóg.
W poniedziałek rano grupa lekarzy otoczyła moje łóżko i poddała mnie badaniu neurologicznemu, które stanowiło jeden z elementów procedury orzekania o śmierci pacjenta. Małą latarką poświecono mi w oczy. Moja powieka drgnęła. Niby nic. A jednak dosyć.
Nie pamiętam kolejnych tygodni pobytu w klinice. Do równowagi psychicznej i fizycznej dochodziłam długo. Potrzebowałam pomocy wielu specjalistów i wielu leków. Jeszcze w klinice opiekował się mną psychiatra. Ze strachu nie wiadomo przed czym, czasem przed personelem chowałam wypadające włosy w jakieś sreberko po czekoladkach. Miałam silne halucynacje, które przez długi czas były dla mnie realnym światem. Nie potrafiłam zracjonalizować tego,co się ze mną działo – tego, co produkował mój chory mózg. Byłam pewna, że znajduję się w szpitalu dla psychicznie chorych, i że nie ma z niego wyjścia…Taki niepamiętnik.
Przez cały czas towarzyszył mi Mikołaj. Czy byłam w śpiączce, czy nieprzytomna, czy świadoma, co się dzieje. Oczywiście, przez cały ten czas moim lekarzom, mojej rodzinie i mnie towarzyszyła wstawiennicza modlitwa, skończonej, lecz trudno policzalnej liczby osób. Modlili się moi najbliżsi: Mikołaj, Idusia z moją mam modliła się Nowenną Pompejańską, Łucyjka sama ułożyła „modlitwę za mamę”; ,modlitwą otaczali mnie moi rodzice, i rodzeństwo; i cała bliższa i dalsza rodzina; mąż jednej z moich koleżanek zapytał ją, , jak się modli na różańcu; modliły się różne wspólnoty, między innymi Głos na Pustyni i różne grupy należące do Oazy rodzin; wielu naszych przyjaciół, którzy o moim stanie dowiadywali się różnymi drogami – telefonicznie, za pomocą komunikatorów i portali społecznościowych; modlili się ewangelicy, protestanci i żydzi; modlili się w Austrii, Anglii, Izraelu, Niemczech i Afryce; w ciągu kilkunastu minut od zainicjowania akcji modlitwy różańcowej zawiązały się trzy róże włączone w Nowennę Pompejańską… Modlitwom nie było końca. Duchowa uczta! Po ponad dwu miesięcy hospitalizacji zostałam wypisana z krakowskiej kliniki. Do domu wróciłam w W Wielki Piątek. Duchowa Uczta!
W czasie, gdy przebywałam w klinice, przy ulicy Kopernika, przy której położona jest klinika trwały przygotowania do beatyfikacji Hanny Chrzanowskiej. Przechodnie nosili płócienne torby z hasem „bądźcie jak święty Mikołaj i Hania”. Błogosławiona Hanna Chrzanowska, to moja prawdziwa Patronka Do tej pory nie znałam, a z pewnością nie wiedziałam o żadnej błogosławionej czy świętej Hannie. Myślę i dziś, że dostałam Ją na czas rehabilitacji, rekonwalescencji i rekolekcji. Czas ten trwa nadal. Moja Patronka i pielęgniarka jest dla mnie kolejną wisienką na torcie. Chwała Panu!
SOR, przygoda, modlitwa
Po pewnym czasie – nie pamiętam, jak długim, po opuszczeniu kliniki – i pewnego dnia zaczęłam bez przyczyny wymiotować. Wezwaliśmy pogotowie. W ogólnym wywiadzie i po badaniu lekarz nie stwierdził żadnych niepokojących objawów, jednak ze względu na moją „historię medyczną” zadecydował o przewiezieniu mnie na SORI znowu, po ogólnym badaniu i przeprowadzonym wywiadzie czekałam na kontrolę u neurologa. Przyszła pani doktor. Znałyśmy się już z mojego pierwszego pobytu w tym szpitalu . Więc na początek nakrzyczała na mnie, jak ja postępuje, że znowu jestem w szpitalu, przecież dostałam leki, czy je przyjmuję… ! Dotarł do nas Mikołaj, który wyjaśnił jej, że nie jeżdżę sobie do ich szpitala, że w międzyczasie byłam w klinice, no i po i pokrótce o tym pobycie. W badaniu neurologicznym wszystko w porządku. Zostaje na SORze na obserwacji. Założyli mi wenflon – wiadomo to rutynowe po przekroczeniu szpitalnego progu.
W niedużej sali kilka łóżek. Starsza pani, mody chłopak, pan w średnim wieku. Słabe światło małej lampki. Noc minęła mi spokojnie. Za to ranek był jedną z najzabawniejszych scen spośród tych wszystkich, w których się znalazłam. Przychodzi pielęgniarka: temperatura, ciśnienie, jak się czuję. „Jeśli wszystko w porządku, to może pani wracać do domu. A co pani dostała w nocy?” Akurat tak się złożyło, że nic nie dostałam. „Przecież my pani nie możemy tak wypisać. Musi pani zaczekać. Przyniosę glukozę i nawodnienie”. Zamiast się spakować, musiałam czekać, aż spłyną kroplówki. Przynajmniej wenflony się nie zmarnowały! No i zobaczyłam jak to jest SORze.
Byyła zima. Po Świętach Bożego Narodzenia wyjechaliśmy na rekolekcje dla rodzin. Zapowiadał się piękny czas. Wszędzie biało-puszyście, mróz,ciepła herbata, kolacja na powitanie. Zajęcia dla dzieci i konferencje dla rodziców. Wspólna Msza święta na rozpoczęcie rekolekcji.
Późno udało nam się ułożyć dzieci do snu. Dopiero przed północą mogliśmy pójść na wspólną adorację. W kaplicy byliśmy sami z Panem Jezusem. Pamiętam dobrze małe światło, wystawiony Najświętszy Sakrament, ciszę. Nasze splecione we wdzięczności dłonie. Po modlitwie Mikołaj wrócił do naszego pokoju, a ja zeszłam na dół, do jadalni, żeby zaparzyć herbaty do zażycia leków. Spotkałam tam jakąś panią i siostrę zakonną – rozmawiały o wyjeździe na misje. Na chwilę przyłączyłam się do nich, jednak niewiele z tej rozmowy zrozumiałam. W głowie zaczęło mi wirować. „To ze zmęczenia”, pomyślałam. Podziękowałam za rozmowę i poszłam się położyć. W nocy przebudziłam się z pełnym pęcherzem. Nie zdołałam dotrzeć do toalety. Jeszcze nie wiedziałam, co się dzieje. Nie mogłam trafić do naszego pokoju, choć znajdował się o kilka kroków od naszych drzwi. Więcej nie pamiętam.
Rano obudził mnie Mikołaj, pytając, co się dzieje. Wydawało się, że nic. Wtedy okazało się, że łóżko jest brudne, że utraciłam kontrolę nad czynnościami fizjologicznymi, że mam sporą niespójność zmysłową: słyszałam wcześniej, widziałam później, miałam halucynacje. Kolejny silny padaczkowy. Okazało się, że wśród przybyłych na rekolekcje jest małżeństwo lekarzy. Zbadali mnie ogólnie i uznali, że nie ma potrzeby wzywać pogotowia, które bez wątpienia zabrałoby mnie do tarnowskiego szpitala. Razem z Mikołajem postanowili, że wrócimy do domu i w razie konieczności na miejscu skontaktujemy się z moją neurolog. Pamiętam sile halucynacje, które miały na mnie wpływ jeszcze przez kilka naście dni.
Po dwóch miesiącach poddano mnie badaniu rezonansem magnetycznym. Wynik oceniało kilku specjalistów. Ostatecznie uznano, że moja dolegliwość, to odwracalna tylna encefalopatia. Mój dawny przyjaciel, kardiolog skomentował tę diagnozę mówiąc „Hanka, to jest tak: gdybyś była alkoholikiem, to po odstawieniu alkoholu twój mózg by wyzdrowiał. Ty jesteś po takim urazie, jakbyś się zderzyła z autobusem i wyszła z tego cało”. Okazało się, że jedną z przyczyn urazu mózgu może być guz chromochłonny nadnercza. Przez cztery dni przebywałam w katowickiej klinice na badaniach diagnostycznych w tym kierunku. Guza nie znaleziono
W międzyczasie miałam jeszcze kilka napadów padaczkowych z różnymi objawami, a każdy z nich wywoływał silne halucynacje. Jedna z lekarek, do której zwróciliśmy się z prośbą o przeanalizowała wyniki badań – a była ich cała teczka i zestaw zdjęć rezonansowych –po kilku dniach odpowiedziała nam, że już nie zajmuje się tą tematyką. Ona nauczyła mnie przy tym mądrej zasady „traktuj życie jak przygodę”.
Moja Babcia uczy: „zawsze, za wszystko dziękuj Panu Bogu”. Więc dziękuję za moją rodzinę, za naszych bliskich, za naszych przyjaciół, za wszystkich, którzy modlą się za nas; za lekarzy i za leki. Żyję. Dla mnie – wisienka na torcie.
Moja choroba nauczyła mnie, że nigdy nie wiem, czy nie wchodzę do mojej kuchni po raz ostatni; więc dziękuję, za każdy dzień który jest mi dany,za każdy oddech, za każde drgnięcie powieki. Uczę się, że każdy dzień jest cudem. Są rzeczy i wydarzenia, które wiąż mają na mnie wpływ, które zapamiętałam. Ssą i takie, których nie pamiętam. Taki niepamiętnik.. ”Życie z Tobą jest Przygodą”– mówię Panu Jezusowi.
Jezus obdarzył mnie także darami duchowymi. Oczyścił mnie z nieczystości i poprowadził do przebaczenia i pojednania z Mamą; poprowadził mnie do Kierownika duchowego, mojego Wujka, Przyjaciela. Wierzę, że Opatrzność czuwa! Dziś mogę czytać. . Mogę pisać .Mogę dać świadectwo. Świadectwo cudów medycznych Świadectwo Miłości. Świadectwo Miłosierdzia. jedności modlitewnej. Świadectwo przemian. Wszystko, aby objawiła się większa Chwała Boża!
Chwała Panu!!
Hanna Michalczyk
5 X 2021, we wspomnienie św. Siostry Faustyny